Zrobić film biograficzny to nie jest takie hop siup, wszyscy to wiemy. Ale zrobić film biograficzny o gościu, którego nikt nie zna? To jest dodatkowy czelendż! No bo ręka w górę, kto z Was przed tym filmem znał Mieczysława Kosza? Ja też nie! W ogóle jeśli ktoś, by dzisiaj powiedział, że słucha polskiego jazzu z poprzedniej epoki, to pewnie większość ludzi popukałaby się w czoło, a potem jeszcze rozkminiała, co to jest ten polski jazz. A tu proszę, przyszedł Pan Pieprzyca, zrobił film. I ładnie się to ogląda, ładnie.
Bo w ogóle Maciej Pieprzyca to jest taki reżyser, który z każdym swoim filmem się rozwija. Ikar stoi na podobnym poziomie, co Jestem mordercą, a może nawet go przebija, ha! Widać tu dużą świadomość artystyczną, reżyser korzysta z wielu środków, bawiąc się także konwencją, dobrze dobiera wątki humorystyczne. Braknie w tym filmie tylko paru gram emocji i byłoby naprawdę super. Świetne zdjęcia zrobił tu Witold Płóciennik, genialnie zagrał Dawid Ogrodnik, no i oczywiście świetnie to wszystko skomponował i wykonał Leszek Możdżer. I jakoś nam od razu ten Mietek bliższy.
Poznajemy go fragmentami. Film otwiera scena, gdy Mietek zasiada właśnie do fortepianu na festiwalu Jazz Jamboree w Warszawie i jego talent ma się dopiero co ludziom objawić. Jest piekielnie zdenerwowany, więc najpierw nie dość, że potyka się o mikrofon, to jeszcze co chwila nerwowo wyciera twarz i ugina palce. Mija wieczność zanim zaczyna grać. I zanim to zrobi poznajemy jego dzieciństwo, jego pierwsze kroki muzyczne, które stawiał w ośrodku dla niewidomych dzieci.

To nie jest tak, że Mietek się taki urodził, że nie widział od zawsze. Na dobre stracił wzrok w wieku, powiedzmy, 7-8 lat. I prawdopodobnie także wtedy zaczął grać. Był wybitnym technikiem, opanował wszystko, co można było opanować i z powodzeniem kontynuował naukę w szkole muzycznej w Krakowie. I tam dowiedział się, że to wszystko, nad czym pracował, to wciąż za mało. Sam talent nie wystarczy, musisz odkryć w sobie coś, co masz w sercu – mówi do niego nauczycielka. Wtedy będziesz wybitny.
Ale wiecie jak jest, Mietek w końcu gra do kotleta w jakimś podrzędnym lokalu i jak tylko zaczyna sobie improwizować, tak natychmiast z sali ktoś uprzejmie pyta „Co ty, kurwa, grasz?!”. I przychodzi pan kierownik, więc trzeba z powrotem ładnie i grzecznie. Ale któregoś razu podczas tych swobodnych muzycznych ucieczek, jego talent zauważa jakiś ważny gość z polskiego stowarzyszenia muzyków jazzowych. I co? I nagle Mietek wjeżdża na pełnej do Warszawy: „Jestem Mietek Kosz i przyjechałem grać jazz!”.

No i się zaczyna. Kariera, sława i wielkie, wielkie pieniążki. Zaczynają się wyjazdy za granicę, trofea, puchary, uznanie kolegów i koleżanek. I Mietek dostaje trochę na głowę, bo zaczyna sobie zdawać sprawę, że takich jak on, to nie ma wielu. „Ja jestem wybitnym pianistą jazzowym, a Ty co, a Ty mi tu będziesz sobie coś podśpiewywać, tak?” I rzecz dzieje się klasycznie: odbija palma, pojawia się alkohol i tak sobie można zjeżdżać w dół jak na sankach.
Ale to zupełnie nie o to w tym wszystkim chodzi. Ikar to nie jest jakiś tam film o wybitnym pianiście. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, to jest film o samotności. Bo można być zajebistym gościem w wielu dziedzinach, mieć talent taki, że matko boska, ale po wszystkim, wieczorem, gdy leżycie sobie w łóżeczku, Wasz mózg zabiera Was na fantastyczną przejażdżkę po krainie zwanej „Lęki, frustracje i rozczarowania”. I nagle okazuje się, że możecie mieć mnóstwo fantastycznych znajomych, ale wydaje Wam się, że nikt tak do końca Was nie rozumie.
Bo każdy człowiek jest ze swoimi porażkami sam. Jak palec sam. Żadne tam pocieszenia, klepanie po pleckach nic nie da. I tak samo Mietek był sam, bo nikt dookoła nie był taki jak on – nie był skazany na wieczną ciemność. Jest w nas wszystkich ta głupia potrzeba przynależenia do wspólnoty. Gdyby wszyscy ludzie na świecie byli niewidomi, wzrok stałby się piętnem. O kant dupy z tym talentem, skoro nie możesz być tacy, jak inni. Jedno tylko mogło sprawić, że Mietek stawał się częścią grupy. Jego świat kolorów był zamknięty w czarno białych klawiszach, a gdy grał zapraszał do niego innych. I wtedy mógł faktycznie polecieć. A to z pewnością lepsze niż nic. Bo tylko nic tak czyni powoli. Że boli.